4 lipca 2010 roku umarła w Polsce IV Rzeczpospolita – narodowy i socjalny paroksyzm usiłujący powstrzymać bieg czasu. Do grobu złożył ją ten, kto ją stworzył. Jarosław Kaczyński przegrywając najpierw przyspieszone na jego żądanie wybory parlamentarne, a następnie elekcję prezydencką uśmiercił potwora, który u jednych budził entuzjazm, a u drugich przerażenie i odrazę. Nie oznacza to, że zniknęli wyznawcy i wielbiciele poczwary. Klientela Kaczyńskiego nie przekonana, że „białe jest białe, a czarne jest czarne” za to zaciekle wierząca, iż samolot prezydencki rozbił się w wyniku rosyjskiego spisku, a Barbara Blida zastrzeliła się, bo bała się zdemaskowania swoich przestępstw, jest całkiem spora. Nie tyle jednak liczna, żeby gwarantowała zdobycie władzy w demokratycznych wyborach. Za kilka dni, gdy ucichną komentarze wpatrzonej w wodza pro-PiSowskiej prasy zacznie się proza życia. Działacze wrócą do szarej opozycyjnej codzienności, do dobrze znanych starych biurek. Nie wszyscy oczywiście, gdyż ludzie PiS, zajmujący dotąd eksponowane i ważne stanowiska w Kancelarii Prezydenta i Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, nie będą wracać, ale wyprowadzać się. Jarosław Kaczyński utraci ostatnie instrumenty niedawnej potęgi. Będzie jeszcze przez pewien czas karmił się strawą z kuchni TVP, ale to już marne resztki. Zostaną mu ambicje, bratanica, posłanka Szczypińska i przekonanie, że wygrał, choć przegrał. Za mało, żeby szeregi nie szemrały, a elektorat nie odpływał. Zacznie się progresywna dezintegracja, a walki wewnętrznych frakcji będą spychały PiS w polityczny niebyt.
Platforma Obywatelska jest w zupełnie innej sytuacji – ma pełnię władzy, nie grozi jej widmo prezydenckiego weta. Prezydent bardziej bowiem przypomina Bogumiła Niechcica niż Karola Borowieckiego. PO ma za to osiem milionów niechętnych sobie obywateli. Tymczasem za chwilę są wybory samorządowe, a zaraz potem te najważniejsze – parlamentarne. Dlatego, żeby nie poszerzać grona nieżyczliwych sobie wyborców, Platforma nie podejmie żadnych trudnych, choć koniecznych reform. Nadal będzie postępować w myśl zasady „powiedz i zapomnij” i dalej usypiać obywateli. PO nie będzie oryginalna, rzadko, który gabinet przedkłada w czasie wyborów interes państwa ponad swój własny. Każdy za to rozgląda się za potencjalnym sojusznikiem. Napieralski, którego wymienia się, jako przyszłego koalicjanta Tuska, stawia najzupełniej słusznie swoje warunki: pakiet praw podstawowych, refundowane przez państwo in vitro, poprawa w służbie zdrowia, podwyżki płacy minimalnej i emerytur. To może premiera silnie zniechęcać, tym bardziej, że SLD jak na razie nie jest mu do niczego potrzebny.
W tej sytuacji Sojusz Lewicy Demokratycznej powinien przede wszystkim robić swoje – rosnąć w siłę i nie sprawiać wrażenia, że ewentualna koalicja jest potrzebna bardziej jemu niż PO. Nadchodzi bowiem jego czas po okresie jałowych i zbędnych eksperymentów. IV RP sczezła, nikt już się jej nie boi, także zwolennicy lewicy, którzy ze strachu przed nią uciekali pod skrzydła PO. Teraz mogą wracać i znów głosować na SLD pod warunkiem wszakże, że Sojusz będzie oferował prawdziwy wybór, a nie jakieś echo. Ofertę Polski sukcesu i ustawicznej modernizacji zamiast Polski nieustającej konspiracji i frustracji.
Wiele będzie sprzyjać Napieralskiemu: pełzający dryf Platformy, ośmieszenie wyborczych i nierealnych obietnic Komorowskiego, wściekłe ataki upokorzonego Kaczyńskiego na zadowolonego Tuska. SLD znów może być ostoją normalności, pod warunkiem, że Brutus – jak to ostatnio bywało – nie czai się we własnych szeregach.